Odchyliłam się, aby spojrzeć na mężczyznę.
- Oh, The Voice - to znaczy, ja mówię na niego Zhe Voice, wiesz, bo ma francuski akcent - więc to jest mój opiekun. Tak jakby. No i mój przyjaciel. Tak jakoś wyszło, że się mną zajmuje, ale niezbyt mu to wychodzi. No i teraz tak jakby mu uciekłam, znaczy, nie do końca uciekłam, w końcu nie jest moim rodzicem, ani nawet prawnym opiekunem, a zresztą Alice mnie wzięła, tylko go po prostu nie pytała o zdanie. A teraz, jestem o tym przekonana, Voice jak zwykle wyczaił, że zniknęłam - on ma chyba jakiś radar, słowo daję - i teraz pewnie mnie ściga, żeby mnie uziemić. Co, swoją drogą, nie powinno mieć miejsca, bo nie jest nawet ze mną spokrewniony, a poza tym, ile on może mieć lat? Ze 20-parę? - burczałam pod nosem na wszystkie niesprawiedliwości tego świata, nawet nie wiedząc, że właśnie zachowuję się jak typowa nastolatka w okresie buntu.
Alice widocznie przyjęła już na swoją niewielką klatę z piersiami zbyt dużo słodyczy, bo tylko zajęczała i natychmiast zgarnęła pozytywkę, nie wypuszczając z rąk rekina na kółkach.
- A Lirkhi też wzywa? Bo mam dwa i wiecznie mi się gubią, a przecież obroży rekinowi nie założysz, neh? Wyobrażasz sobie pójść z nimi na spacer? Wszystkie smycze pogryzione, a jakby tego było mało, to jeszcze zeżarte...