Whispers In The Dark
Tereny => Jezioro => Wątek zaczęty przez: Lola w Listopad 11, 2014, 12:26:41
-
Dość duże zbiorowisko wodne. Woda jest wiecznie ciepła, nawet w zimie, temu też tutaj nie ma śniegu. Miejsce cieszące się dużą popularnością ludzi, lecz gdy zobaczą takiego.. wilka, uciekają ile sił w nogach.
-
*Trzęsienie ziemi*
-
Wszedłem i rozejrzałem się, czekając na Lolę.
-
Weszła, rozglądając się.
- A oto jest.. JEZIORO.
-
Zaśmiałem się delikatnie. Złapałem ją nagle, podnosząc bez problemu i wzbijając się w powietrze. Podleciałem nad wodę i delikatnie ją do niej wrzuciłem.
-A oto jest... MOKRA WILCZYCA. - chichrałem się, latając kilka metrów nad nią i powodując dość silne podmuchy wiatru.
-
Wyszła z wody, plując nią. Otrzepała się.
- Dzięki - warknęła.
-
-Nie ma za co. - dalej się śmiałem i wylądowałem niedaleko niej.
-
Usiadła, prostując się dumnie.
-
Złożyłem skrzydła i podszedłem do niej, dalej się śmiejąc.
-Wybacz... jeśli chcesz, mogę cię wysuszyć za pomocą skrzydeł. - zaproponowałem.
-
- Nie, dzięki. Zaraz będę sucha - mruknęła.
-
Posmutniałem i usiadłem po turecku. Letty gdzieś poleciał.
-
Przeciągnęła się i podrapała za uchem.
- Oj no nie smuć się - mruknęła.
-
-Jak mogę się nie smucić, gdy wiem, że sprawiłem ci przykrość? - spytałem bardziej samego siebie, zadręczając się poczuciem winy.
-
- Nie sprawiłeś mi przykrości - powiedziała i ziewnęła. Położyła się.
-
Uśmiechnąłem się delikatnie patrząc na nią.
-Czy nie jest ci zimno? - spytałem, czując na sobie chłodny zefirek.
-
- Nie. Spać mi się chce.
-
-Zabrać cię do domu? - spytałem, a Letty wrócił i usiadł mi na głowie.
-
- Nieee, dzięki - mruknęła. - Jeszcze nabrudzę czy coś.
-
-Nie przejmuj się. - zachęciłem ją miłym uśmiechem i wstałem.
-Jeśli chcesz, to możemy tam polecieć. - machnąłem skrzydłami, jakby na potwierdzenie moich słów.
-
- Ja się mogę przejść - ziewnęła.
-
-W takim razie proszę za mną. - skłoniłem się lekko z uśmiechem, złożyłem skrzydła i powoli wyszedłem.
-
Podniosła się, przeciągnęła i podreptała za nim.
z.t.
-
Wszedłem, rozglądając się. Za mną wbiegła Ellen - mój chowaniec, retriever z Nowej Szkocji. Podbiegła od razu do wody i usiadła, po czym obejrzała się na mnie i poklepała łapą ziemię. Podlazłem do niej i kucnąłem, wgapiając się w jezioro.
-
Odgoniłem ręką zmutowanego komara i zerknąłem podejrzliwie na Ellen, czy nie chce mnie przypadkiem wepchnąć do wody.
-
Wszedłem.
*Jezior mu się zachciało...*, warknął Calloway na wstępie. Jeśli odpowiem, Calloway zacznie wszczynać kłótnię, a Whyatt będzie próbował nas uspokoić. I tak wszystko będzie ostatecznie na mnie.
Zignorowałem go więc, przechadzając się niedaleko brzegu. Parę metrów dalej dostrzegłem faceta z psem.
- Jeszcze tylko parę tygodni do pełni, w końcu od ciebie odpocznę. - mruknąłem do Calloway'a.
- Odpoczniesz! - parsknął Calloway. - Nie dałeś mi się odzywać przez trzy bite tygodnie. To powinno być moje ciało.
- Ludzie, wytrzymajcie te dwa tygodnie, a będziecie się bić ile wlezie. - zauważył rozsądnie Whyatt.
-
Ellen tylko prychnęła i odwróciła ode mnie łeb. Wzruszyłem ramionami, może później foch jej przejdzie. Jednocześnie usłyszałem czyjeś kroki i słowa, i obejrzałem się. Szedł jakiś facet. Jeden. Sam. I gadał do siebie. Odwróciłem się powoli z powrotem do jeziora. Okeeej. Jeśli nie będę na niego patrzeć, może mnie nie zauważy. Oby to nie był jakiś psychopata. W końcu mało który zdrowy, normalny człowiek gada sam do siebie, a raczej - kłóci się sam ze sobą. Co najwyżej aktor, a na tego mi nie wyglądał ani nie brzmiał.
-
Umilkłem, idąc wciąż brzegiem. Calloway wyraźnie miał ochotę dalej się kłócić, ale 'naparłem' na niego, więc siedział cicho, nie mogąc się odezwać. Usiadłem nad wodą, czując jednocześnie aprobatę Whyatt'a co do siły mojego umysłu. Teraz już skuteczniej potrafiłem stłumić Calloway'a. Rozejrzałem się. Mój wzrok prześlizgnął się po obcym mężczyźnie z psem. Tym razem nie zdołałem utrzymać Calloway'a.
- Znowu jakiś kundel... Ree, nie chcesz pogadać z kumplem na poziomie? Zawsze byłeś wyszczekany.
-
Słysząc słowa mężczyzny, Ellen błysnęły niebezpiecznie oczy. Nie zdążyłem jej jednak złapać, zanim zerwała się i rzuciła z wyszczerzonymi kłami na mężczyznę. Zderzyła się z nim, a że była wielkim psem, powaliła go na ziemię, z zamiarem rozszarpania.
-Ellen! - krzyknąłem, podbiegając do niej i próbując ją odciągnąć, ale wywinęła się i kłapnęła na mnie zębami. Wiedziałem, że by mnie nie ugryzła, więc złapałem ją wpół i zacząłem ciągnąć. Szło mi mozolnie, ale w końcu zdołałem ją odciągnąć. Pysk miała cały we krwi. Zerknąłem na mężczyznę, ledwo utrzymując szarpiącą się Ellen. Miał pogryzioną jedną rękę i zadrapania na twarzy, ale poza tym chyba nic mu wielkiego nie było.
-
Wydarłem się równocześnie z Calloway'em, po czym wpadłem do wody, usiłując odsunąć się od psa, czy też - jak teraz zauważyłem, widząc z bliska jej pysk - od suki. Woda zabarwiła się na czerwono. Whyatt przejął stery, próbując podnieść nas do pionu. W końcu mu się udało. Zapanowałem nad własnymi mięśniami, unosząc wyżej ręce i wpartując się lekko przerażonym wzrokiem to w oczy mężczyzny, to suki. Podświadomie zarejestrowałem cień radości Calloway'a z mojego 'nieszczęścia'.
-
-Ellen, do diabła, uspokój się! - zawołałem. Ellen przestała się szarpać, ale wciąż wbijała wściekłe spojrzenie w faceta. Po chwili wyrwała mi się, odwróciła i szybkim krokiem odeszła. Spojrzałem za nią i westchnąłem, po czym odwróciłem się do mężczyzny. Wyciągnąłem do niego rękę z przepraszającym spojrzeniem.
-
Przez chwilę siedziałem jeszcze z podniesionymi rękami i przerażonym wzrokiem, w końcu powolnym ruchem podałem facetowi rękę i pozwoliłem pomóc sobie wstać. Wciąż się nie odzywałem, chociaż nakazywał mi to rozsądek - który, fakt faktem, nie dominował u mnie zbytnio - oraz Whyatt, czyli rozsądek nr 2.
-
-Khm... - mruknąłem. -Przepraszam za nią. Znaczy, za psa. Ale zdenerwowałeś ją, więc właściwie sam jesteś sobie winny, a ja powinienem prawdopodobnie za nią pójść, bo na mnie też się wścieknie. - ostatnie słowa już tylko wymamrotałem.
-
- To nie ja... - wymamrotałem równie cicho jak ten facet, właściwie bardziej do siebie i Calloway'a, niż do niego. A tak nawiasem mówiąc... Jak pies może się na kogoś wściec? Znaczy, wściec wiadomo, że się może - ale na kogoś?
- Jeśli pies nie jest psem... - podsunął mi usłużnie Whyatt, ale zignorowałem go. Nie był co prawda typem osoby, która z czegokolwiek żartuje, ale to niedorzeczne.
- Równie niedorzeczne jak ty, bracie. - parsknął Calloway, jednak sam nie wziął nawet pod uwagę tego, co powiedział Whyatt. Chciał mi po prostu dogryźć.
*Zamknij się, błagam, po prostu się zamknij.*, gdybym mógł, spiorunowałbym już wzrokiem Calloway'a.
-
Przyjrzałem się uważnie facetowi. Tylko mi się wydawało, czy za każdym razem jego głos się odrobinę zmieniał? Nie wykluczone. Może ma rozdwojenie jaźni. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek zrobić, wróciła Ellen, tym razem w postaci człowieka. Na szyi nadal miała czarną obrożę. Z wściekłością ignorowała obcego, usilnie patrząc tylko na mnie.
-Ellen, daj spokój, on pewnie nie miał na myśli tego, co pomyślałaś, że miał... - spróbowałem ją uspokoić, ale tylko na mnie warknęła.
-
Ellen? To nie było imię tego psa? Teraz ja spojrzałem na nich jak na wariatów. Coś mi się rzuciło w oczy. Czy ta kobieta ma obrożę na szyi...?
*Może to moja wyobraźnia...*, zaczął Whyatt, ale niemal natychmiast Calloway mu przerwał.
*Raczej na pewno to twoja wyobraźnia*, mruknął wrednie, z przekąsem.
*Może to moja wyobraźnia...*, kontynuował niezrażony Whyatt. *Ale ta obroża wygląda identycznie jak obroża jego suki.*
Potrząsnąłem głową, żeby się zamknęli.
- Dobra, słuchajcie... - zacząłem, ale po chwili znowu potrząsnąłem głową i udzieliłem głosu Whyatt'owi. Westchnął.
- Owszem, ON, nie miał tego na myśli. - Whyatt wyraźnie zaakcentował słowo 'on'. - Może brzmi to nieprawdopodobnie, ale... - zaczął szukać słowa, nie wtrącałem się. - Ale jest nas tu trzech. Ja jestem Whyatt Cunningham. Mężczyzna, który cię obraził - wskazał na kobietę, co wydało mi się co najmniej dziwne i nie na miejscu, przecież pogryzł mnie pies, a nie człowiek. - nazywa się Calloway Sanderson. To jego głos słyszeliście w tamtej chwili. Tymczasem ten, kto zazwyczaj ma władzę nad tym... Ciałem... To Reece Hall. - 'wycofał się', przejąłem głos.
- Ehm... Tak. To ja. - uniosłem dłoń, zastanawiając się, jak Whyatt może tak swobodnie z nimi gadać.
-
Ellen go zignorowała. Znaczy, ich. Postanowiłem na razie przyjąć, że w istocie jest tak, jak mówił...hm...Whyatt, po czym kiwnąłem powoli głową.
-Ja jestem Andrew Jones. A to jest, hm...Ellen. To ona c...was napadła. Jest moim chowańcem. A ja jestem...no...wiedźmą. - mruknąłem, myśląc, że żałośniej wypaść już nie mogę.
-
- Wiedźmą? - otworzyłem szerzej oczy. Whyatt, gdyby mógł, dźgnąłby mnie łokciem. Zadowolił się w końcu przejściem do głosu, co jest niespotykane, w końcu taki z niego samotnik.
- Pomimo pogryzienia... Miło mi. - wyciągnął moją pogryzioną rękę do faceta i kiwnął głową kobiecie.
*Już myślałem, że się ukłoni*, mruknął Calloway. *Artysta w każdym calu.*
Whyatt oddał mi głos i ciało, więc stałem z wyciągniętą ręką, zastanawiając się co powiedzieć, żeby nie brzmiało jakoś nadzwyczaj głupio.
-
-Yhm. - mruknąłem tylko. Ellen zaczęła ignorować także mnie.
-
-No dobra... - powiedziałem powoli. -No dobra. Przyjmijmy na razie, że teoretycznie - czysto teoretycznie - jest was trzech w jednym ciele. Jak się to stało?
-
- Nie pamiętamy. Po prostu jesteśmy. - wyjaśniłem kulawo. - Ale miło by było, gdyby jeden z nas odzywał się nieco rzadziej.
- Albo wcale. - wtrącił Whyatt.
Calloway prychnął.
- Te, wróżka, a umiesz jakieś zaklęcia?
Westchnąłem, unosząc oczy do nieba.
- Przydałoby się jakieś zaklęcie do zmieniania koloru oczu wraz z osobowością.
-
-Umiem sprawić, żeby komuś głos uwiązł w gardle. - wyjaśniłem z całą serdecznością na jaką było mnie stać. -I żeby obsiadły kogoś pszczoły. Albo żeby kopnął go prąd. I parę innych przydatnych rzeczy.
-
- To z tym głosem nawet by przeszło, ale jest jeden problem. - zauważyłem. - Mamy jedną krtań.
-
-Może udałoby mi się wykombinować jakieś zaklęcie, żebyście wyglądali nieco inaczej. Na przykład... - zacząłem szperać w pamięci, szukając imienia gościa, który obraził Ellen -...Calloway'owi zrobilibyśmy tatuaż, a... Whyatt'owi zmienili oczy na niebieskie.
Ellen spojrzała na mnie z niedowierzaniem, że chcę pomóc tym wariatom. Poklepałem ją tylko w ramię, w końcu foch kiedyś jej przejdzie.
-
- Tatuaż. Szczyt marzeń Calloway'a. - uśmiechnąłem się lekko do siebie razem z Calloway'em. Spojrzałem na Jones'a. - Whyatt'owi się podoba ten pomysł.
-
-Oookeeej... - z torby, którą miałem przy sobie, wyciągnąłem starą grubą księgę, oprawioną w skórę, na której były wytłoczone znaki. Zacząłem ją wertować. Ellen prychnęła i przeszła za mnie, a kiedy stanęła po mojej drugiej stronie, była już psem.
-
- Ekhm, może później to przeszukasz. - wskazałem na książkę. - Wolałbym nie łazić cały w krwi, muszę to opatrzyć. - spojrzałem na swoją poharataną i pogryzioną prawą rękę. Kucnąłem przy wodzie, żeby zmyć krew.
-
-Zaraz, jeszcze chwilka. - mruknąłem, czytając łacińskie zaklęcia. -Potrzymaj to. - podałem Reece'owi książkę, jednocześnie grzebiąc w kieszeni.
-
Chwyciłem książkę lewą ręką, spoglądając na Jones'a pytająco.
-
-Tylko uważaj, to prastara ludzka skóra. - ostrzegłem, dalej grzebiąc w kieszeniach.
-
- Ludzka? - ze zdziwienia prawie upuściłem książkę do wody, ale Whyatt przejął stery i złapał ją zanim mi się wyślizgnęła, wzdychając.
- Łe, puszczaj to obrzydlistwo. - skrzywił się Calloway. - To jakiś świr, kto normalny trzymałby książkę z ludzkiej skóry?
- Wybacz, ale akurat w tym muszę mu przyznać rację. - mruknąłem do Jones'a, zastanawiając się, gdzie tę książkę upuścić.
-
Na szczęście w tym samym momencie wyjąłem z kieszeni co chciałem - sakiewkę pełną monet - i odebrałem książkę od Reece'a, choć z nie mniejszym obrzydzeniem. Zrobiłem jednak stoicko kłamliwie spokojną minę - w środku rzucając ręcznik - i wyjąłem z sakiewki jedną monetę, podając ją facetom.
-Weźcie. To celtycka moneta, jest mi potrzebna do czarów.
-
Z ulgą wypuściłem to to coś z ludzia, a wziąłem monetę. Zacząłem się jej przyglądać, Calloway i Whyatt również, z nie mniejszym zainteresowaniem. Czułem się, jakby dwie osoby 'wisiały' nade mną, zaglądając mi przez ramię.
- Celtycka? Druidzi i te takie tam? - mruknął do siebie Calloway.
-
-Nie, celtyckie wiedźmy. Jedne z potężniejszych. - wyjaśniłem, zaglądając do księgi. Wyciągnąłem z torby jeszcze kawałek materiału napełniony ziołami, gumkę recepturkę i małą kość, z jakiegoś ptaka. Wyciągnąłem powstały woreczek w stronę Reece'a.
-Weźcie to i włóżcie monetę do środka. I trzymajcie ten woreczek. To jest Worek Złego Uroku, bez niego czar się nie uda. Nie jestem jakąś potężną wiedźmą.
Zajrzałem znowu do księgi i spróbowałem rozszyfrować zapętlone pismo jakiejś dwunastowiecznej wiedźmy.
-
Wrzuciłem monetę do worka.
- Nie brzmi jak coś... No wiesz, o co mi chodzi, nie brzmi zbyt dobrze. - skrzywiłem się. - Złego Uroku?
-
-To tylko nazwa. - uspokoiłem Reece'a. -Dobra, gotowy? - Przymknąłem oczy i skoncentrowałem się. -Te implor, te Adică, să ai alți ochi sub nici o forma. Sau de tatuaj. Sau de altceva, vă Raso despre uciderea unei capre, cum ar fi, dar nu prea mult, vă rog. La sănătate. Mulțumesc.
-
Patrzyliśmy się na Jones'a z mieszaniną niedowierzania i niezrozumienia, po czym białe światło zaczęło bić mi z oczu. A potem bum, zmieniły mi się z powrotem na piwne, po czym na zielone, a po chwili na brązowe. I znowu na piwne. Po każdej zmianie koloru czułem dziwne gorąco w oczach. Po chwili wszystko ustało.
- Co to znaczy? - wyrwał się natychmiast Whyatt. - Te słowa zaklęcia?
-
-Yyhm... - mruknąłem tylko, patrząc gdzieś w ziemię. -Nic takiego, wiesz. No, sam to ułożyłem, ale widać podziałało. No.
-
- Widać czy nie widać... - mruknąłem i zamigotałem oczami z piwnych na zielone, a z zielonych na piwne. - Mów co to znaczy.
-
-Uhm... - podałem Reece'owi kartkę z nabazgranymi przeze mnie na szybko słowami przetłumaczonego zaklęcia.
-
Uniosłem brwi, czytając szybko zaklęcie. Parsknąłem śmiechem, a Calloway przewrócił zielonymi oczami.
- Widać, że autorskie. - spojrzałem na Jones'a, tłumiąc śmiech.
-
-Nie miałem pomysłu. Ale przynajmniej podziałało. - mruknąłem. -''Dziękuję'' potrafi zdziałać cuda. - przewróciłem oczami.
-
- Taa... - mruknąłem. - Ale w czasie pełni i tak ciężko będzie nas odróżnić.
-
-Hm?
-
- W czasie pełni możemy się rozdzielić. A wszyscy troje wyglądamy tak samo.
-
-Ach. Yyy...Okej. - Sam nie wiedziałem, co o tym myśleć. Trojaczki?
-
- Dobra, idę do szpitala, kto wie, czy nie są tu potrzebne szwy. - obejrzałm swoją rękę, kiwnąłem głową Jones'owi i wyszedłem.
-
Przewróciłem oczami i usiadłem obok Ellen.
-
Otworzyłem znów książkę i zacząłem bazgrać coś na kawałku papieru. Po chwili odkaszlnąłem i zacząłem czytać.
-Astfel, puteți fi singur, trei dintre ei, nu numai în timpul plin, dar, de asemenea, dincolo de, și în timpul altor faze ale Lunii astfel de. Deci, vă puteți conecta și împărți atunci când vă place să fie încurajată. Oh, Marea Witch, vă rog să favorizeze. Mulțumesc.
-Długie to coś. - mruknęła Ellen. Nawet nie zauważyłem, kiedy się zmieniła.
-Może trochę. Ale chciałem, żeby było dopracowane. Niedługo się przekonamy, czy działa.
-
*Jones? Uhm... Andrew...? Ten, jest sprawa...*
-
-Już idę, poczekajcie. - Jones rozłączył się, okręcił na pięcie i zniknął.
-
Weszłam, podrzucając w dłoni wyplute kamienie. Stanęłam jakieś pięć metrów od brzegu. Wzięłam zamach i cisnęłam kamienie w wodę.
-
Woda zafalowała lekko, zakotłowała się, po czym wypluła wrzucone doń Alexiaste kamienie. Tafla uspokoiła się, a po chwili wynurzył z niej głowę młody jasnowłosy mężczyzna o bardzo jasnoniebieskich oczach. Rozejrzał się i wypłynął bardziej, zauważając Alex. Podpłynął do brzegu, rozgarniając wodę rękami.
-
Wgapiłam się w faceta, unosząc brew. Na topielca nie wyglądał, z resztą na trupa w ogóle też nie. No i nie mógł być jakimś zwykłym plażowiczem, bo jacyś zwykli plażowicze wyginęli około osiemdziesiąt lat temu, a nieliczne niedobitki z pewnością nie wyglądałyby tak młodo. Spojrzałam znacząco - choć co to znaczyło już nie wiedziałam - na faceta i na wodę.
-
Chłopak przewrócił oczami, widząc zdezorientowanie Alex. Podparł się na rękach i wysunął bardziej na ląd. Dało się już zauważyć łuski, machał też w wodzie ogonem - raz po raz jego płetwa wystawała z wody.
- Alice ci o mnie nie mówiła? - westchnął. - Prosiłem, żeby to zrobiła. Tak to jest na niej polegać. Znając ją, wspomniała coś o lodówce...?
-
-Jesteś rybą. - zauważyłam dobitnie, nie odpowiadając rzecz jasna na żadne pytanie.
-
Przewrócił oczami.
- Jak mniemam, właśnie tyle ci powiedziała? - wypuścił powoli powietrze. - Po prostu... Ekstra. - machnął ogonem i wyszedł na brzeg. Woda z jeziora popełzła za nim i zalała jego ogon. Wkrótce cały był otoczony wodą, stale zmieniającą kształt, a jednak trzymającą sie jego sylwetki - jak spora kropla. Trwało to około sekundy. "Podpłynął" do Alex, wyciągając dłoń.
- Jestem Jack.
-
Machnęłam lekceważąco ręką.
-Nic mi nie powiedziała, Mendel jeden.
Podałam mu prawą rękę, lewą zdejmując z głowy szary kapelusz, którego jeszcze z całą pewnością przed chwilą tu nie było, i kłaniając się.
-Alex.
-
- Jak to Alice... - westchnął, wyciągając rękę z wody i potrząsając dłonią Alex. - Miło cię poznać.
-
-Tsa, nawzajem. - zamyśliłam się na chwilę, wyciągając zza poły płaszcza butelkę whisky i pociągając solidny łyk. -Nie wiedziałam, że Alice lubi ryby. - Zaproponowałam mu alkohol.
-
Odmówił whisky. Wzdrygnął się lekko.
- Nie wiem, czy lubi. Mam nadzieję, że jeść raczej nie. A przynajmniej nie przy mnie i nie u mnie. - zastanowił się, po czym wzruszył ramionami. - Zanim ją poznałem, z moją siostrą były już przyjaciółkami. Oczywiście Riel nawet o was nie wspomniała. Milutko.
-
Wzruszyłam ramionami, łyknęłam jeszcze dwa razy i schowałam butelkę.
-Tsaaa. Jesteście z Alice... - wykonałam znaczący gest dłonią - ...spiknięci?
-
- Siostry... - mruknął pod nosem Jack i spojrzał na Alex. - Eee... Nieee... - zamrugał, ewidentnie nie wiedząc, co odpowiedzieć.
-
Przewróciłam oczami.
-Pytam, czy jesteście parą.
-
- Nie, nie jesteśmy. - powtórzył Jack. Przewrócił oczami i machnął ogonem, wznosząc odrobinę wyżej.
-
-Jaasne. - mruknęłam (dobitnie xD). -Widzę, że grawitacja przy tobie poszła się jumać?
-
- Taka... "Syrenia" moc, że tak to ujmę. - założył ręce na piersi. Złociste włosy unosiły się nad nim jak aureola. - Jakoś trzeba się przemieszczać.
-
-Zazwyczaj w takich momentach zamiast ogona pojawiają się łapki. - stwierdziłam dobitnie, znowu pociągając łyk whisky.
-
- Jak dla kogo, ale statystycznie częściej. - przyznał. Poruszył skrzelami i rozejrzał się. - Często tak pijesz? W zasadzie... Alice chyba coś wspomniała...
-
-A co mam nie pić, jak lubię. - mruknęłam, zamyślając się i znów pijąc.
-
- Um... - mruknął, śledząc wzrokiem tor 'lotu' butelki.